O największych kataklizmach, jakie mogą nawiedzić Stany Zjednoczone, nakręcono wiele filmów katastroficznych. Najpierw widzieliśmy możliwe skutki erupcji superwulkanu Yellowstone, a później zrównane z ziemią metropolie po uaktywnieniu się uskoku San Andreas (Św. Andrzeja).
Nic więc dziwnego, że Amerykanie panicznie reagują na każdy niszczycielski żywioł. Ostatnie serie wstrząsów w rejonie Parku Narodowego Yellowstone wywołały narastającą falę paniki. W obliczu pandemii koronawirusa i wojny w Ukrainie wszelkie doniesienia o możliwym końcu świata są znacznie bardziej brane na poważnie.
Naukowcy co rusz są zalewani pytaniami o erupcję superwulkanu Yellowstone, która miałaby zniszczyć supermocarstwo i pogrążyć Ziemię w „nuklearnej zimie”. Badacze twierdzą, że erupcja Yellowstone jest nieunikniona, ale wcale nie oznacza to, że nastąpi jutro, choć i tego wykluczyć się nie da.
Yellowstone jest najlepiej przebadanym i monitorowanym wulkanem na świecie. W ostatnim czasie dowiedzieliśmy się z badań dr Jamiego Farrella z Uniwersytetu Utah, że komora magmowa jest znacznie większa niż wcześniej sądzono. Mierzy 30 kilometrów szerokości i 15 kilometrów głębokości.
Pomiary wykazały też, że strumienie nagrzanej materii rozciągają się na obszarze 640 kilometrów i sięgają do głębokości 320 kilometrów. Kaldera wulkanu ma ponad 50 kilometrów długości i 80 kilometrów szerokości, a więc obejmuje większość spośród 182 czynnych gejzerów, które są swoistymi kraterami wulkanu.
Według naukowca pod powierzchnią ziemi znajduje się dostateczna ilość materiału, aby wywołać podobną erupcję, co trzy dotychczasowe, które miały miejsce odpowiednio 2,1 miliona lat temu, 1,3 miliona lat temu i 640 tysięcy lat temu.
Zaskoczeniem dla badaczy jest ilość stopionej magmy, która szacowana jest na 16-20 procent. Dotychczas sądzono, że jest jej o połowę mniej. Tymczasem wystarczy 35-50 procent, aby wyzwolić erupcję.
Żaden naukowiec nie kryje faktu, że kolejna erupcja się spóźnia, jednak opóźnienie w przypadku tak odległych od siebie erupcji może sięgać setek, a nawet tysięcy lat. Co się stanie, gdy w końcu wulkan wybuchnie?
Do ziemskiej atmosfery wyemitowanych zostaną aż 2 miliardy ton siarki i ponad tysiąc kilometrów sześciennych skał i popiołu wulkanicznego. Stany Idaho, Montana i Wyoming zostaną przysypane warstwą popiołów o grubości co najmniej 1 metra.
Miliony ludzi będą uciekać ze swych domów, jak najdalej od wulkanu, na południe i wschód USA. Czy uda im się uciec na czas? Gdzie zamieszkają? Co będą jeść? Jak będą dalej żyć? Na te pytania nikt nie zna odpowiedzi.
Wiemy natomiast, że tak potężne ilości siarki i popiołów, uwolnione do atmosfery, spowodują ograniczenie docierania do powierzchni ziemi promieni słonecznych, początkowo nad Ameryką Północną, a z biegiem czasu także nad całą planetą, gdy gazy i popioły okrążą Ziemię wraz z prądami strumieniowymi.
Ochłodzenie klimatu będzie nękać nas przez co najmniej 10 lat. Musimy się wtedy liczyć z klęską nieurodzaju, problemami z produkcją żywności i gigantycznymi jej cenami, a także wstrząsami w gospodarce, znacznie poważniejszymi niż w czasie pandemii koronawirusa i wojny w Ukrainie.
Źródło: TwojaPogoda.pl / Yellowstone Volcano Observatory / Uniwersytet Utah.