W styczniu na wyspach Tonga na Oceanie Spokojnym doszło do największej erupcji wulkanicznej od początku tego wieku. Wulkan Hunga Tonga wyemitował do ziemskiej atmosfery olbrzymie ilości popiołów, gazów i wody.
Nigdy wcześniej nie zaobserwowano, aby pióropusz sięgnął mezosfery, a więc wysokości 60 kilometrów. To czterokrotnie wyżej niż sięgają wierzchołki chmur burzowych i aż sześciokrotnie wyżej niż latają samoloty.
Erupcja jednak siała spustoszenie nie tylko w atmosferze, ale również na oceanie. Powstało olbrzymie tsunami o wysokości 90 metrów i szerokości 15 kilometrów. Jako, że do wybuchu doszło pod powierzchnią Pacyfiku, w powietrze wystrzeliły ogromne ilości wody o objętości 6,6 kilometra sześciennego.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że kula wody szybko została spłaszczona przez siłę ziemskiego przyciągania, dlatego rozprzestrzeniając się w kierunku wybrzeży zamieszkanych wysp, fala znacznie zmalała. Mimo to zdołała sprawić, że krajobraz rajskich wysp wyglądał jak po bombardowaniu.
Nic nie ostało się jej sile. Drzewa, zabudowania i wszelka infrastruktura przestały istnieć w oka mgnieniu. Tylko szybka ewakuacja mieszkańców sprawiła, że zginęło zaledwie kilka osób. Była ona możliwa dzięki ostrzeżeniu, którym było dotarcie do lądu fal wtórnych wywołanych przez fale uderzeniowe w atmosferze.
Były one mniejsze i przemieszczały się ze znacznie większą prędkością niż główna fala tsunami, dlatego nie spowodowały większych szkód, a na ich widok ludzie zaczęli uciekać na wyżej położone obszary. Zanim dotarła główna, najwyższa fala, byli już bezpieczni.
Było to dopiero drugie wyzwolenie tego typu fal tsunami w spisanej historii i zarazem pierwsze obserwowane za pomocą satelitów meteorologicznych. Wcześniej miały one miejsce podczas erupcji wulkanu Krakatau na Indonezji w 1883 roku.
Źródło: TwojaPogoda.pl / Ocean Engineering.