Na kaprysy pogody wystawione były najważniejsze mecze w historii. Jedne z ich powodu były przerywane, a inne odwoływane, ale bywało, że piłkarze musieli grać w ekstremalnych warunkach. Właśnie o tych niezwykłych przypadkach wam opowiemy.
Piłka wodna, a nie nożna
Nasze mecze z Niemcami zawsze wywoływały największe emocje kibiców. Prawie 30 lat po wojnie, spotkanie reprezentacji Polski z zawodnikami Republiki Federalnej Niemiec miało się skończyć wielkim łomotem dla naszego odwiecznego rywala. Jednak zamiast tego widzowie i kibice stali się świadkami potęgi Matki Natury, która postanowiła spuścić lanie obu drużynom, bo nad stadionem dosłownie otwarły się niebiosa.
Lało nieustannie, a przecież podopieczni Kazimierza Górskiego, aby awansować, musieli to spotkanie wygrać. Remis nie wchodził w grę. Niektórzy myśleli, że ulewa to dar z góry, dzięki któremu uda się pokonać drużynę z RFN. Służby porządkowe robiły, co mogły, aby przygotować murawę. Jednak ich wysiłek w starciu z siłami przyrody, spełzł na niczym.
Na rozgrzewce, jak pierdyknęło, oberwanie chmury, schodzimy. Później, nie, nie wychodzimy, znów urwanie chmury, wreszcie po 40 minutach lub po godzinie wyszliśmy na to spotkanie, i niestety, było to spotkanie piłki wodnej - powiedział Jan Tomaszewski, bramkarz reprezentacji Polski w latach 1971-1981.
Niemal do samego rozpoczęcia rozgrywki deszcz ani myślał ustać, wręcz przeciwnie, nasilał się. Najpierw zdecydowano się opóźnić mecz, ale z powodu napiętego grafika spotkań, nie podjęto decyzji o jego przełożeniu na inny termin. Piłkarze zmuszeni zostali do gry na wodzie, która szybko zmieniła się w błoto.
Murawa Waldstadion we Frankfurcie była przesiąknięta wodą niczym wielka gąbka i w żadnym razie nie nadawała się do gry, zwłaszcza w tak ważnym meczu. Zawodnicy próbowali znaleźć dla siebie jakiś suchy przyczółek, ale nie było to proste.
Ten mecz, w takich warunkach, dzisiaj nie ma szans się odbyć. To nie był mecz, to było water polo, to była piłka wodna, a nie mecz. Boisko nie nadawało się do użytku - stwierdził Grzegorz Lato, napastnik reprezentacji Polski w latach 1971-1984.
Niemcy mieli więcej szczęścia. W końcu w 76. minucie Gerdowi Müllerowi udało się wbić piłkę do naszej bramki. Jak się okazało kwadrans później, była to jedyna bramka, która zniweczyła nasze szanse na awans do finału Mistrzostw Świata.
Wiele lat później Niemcy przyznali, że to właśnie dzięki basenowi, w który zmieniła się murawa, 3 lipca 1974 roku wygrali spotkanie.
Przy normalnych warunkach, nie mielibyśmy prawdopodobnie żadnych szans - przyznał Franz Beckenbauer, kapitan reprezentacji RFN w latach 1965-1977.
Polska - Anglia na Basenie Narodowym
Nie zawsze uczymy się na błędach z przeszłości, a dobitny tego dowód mieliśmy 16 października 2012 roku, gdy na Stadionie Narodowym zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy kibiców głodnych wygranej polskiej reprezentacji z Anglikami, w ramach eliminacji do piłkarskich Mistrzostw Świata.
Organizatorzy jednak zapomnieli sprawdzić prognozy pogody. Już dzień wcześniej wszystkie one wskazywały na deszcz, i to nie byle jaki, bo z jego powodu, na łamach serwisu TwojaPogoda.pl, wydaliśmy ostrzeżenia pogodowe. Jak później tłumaczyli się przedstawiciele PZPN, decyzja o nie zamykaniu dachu nad stadionem, nastąpiła po spotkaniu delegata FIFA z obiema reprezentacjami, które tłumaczyły się duchotą.
Spodziewane są opady deszczu o charakterze ciągłym. W prognozowanym okresie może spaść 10-15 litrów deszczu na metr kwadratowy ziemi - brzmiało nasze ostrzeżenie pogodowe.
W dzień meczu, już od świtu padało, jednak póki co przelotnie i słabo. Na dobre rozpadało się wczesnym popołudniem. Jak zaczęło lać, tak skończyło dopiero następnego dnia o poranku. Tylko do momentu rozpoczęcia meczu na Warszawę spadło 11 litrów deszczu na metr kwadratowy ziemi, czyli aż 1/3 miesięcznej normy opadów.
Mimo, że mecz miał się rozpocząć ponad 6 godzin od początku ciągłych opadów, nie zaciągnięto dachu.
Zamknięcie i otwarcie dachu nie może odbywać się m.in. przy zalegającej wodzie na dachu oraz silnym wietrze. Woda stwarzałaby niebezpieczeństwo dla osób będących na stadionie, dach otwiera się przecież od środka - przyznała Daria Kulińska, rzeczniczka prasowa Narodowego Centrum Sportu, zarządcy Stadionu Narodowego.
Anglicy ani myśleli o grze w takich warunkach, co dawali jasno do wiadomości organizatorom spotkania. Ci jednak nie chcieli ich słuchać. Wyjście piłkarzy na murawę odkładano kilkukrotnie, za każdym razem po tym, gdy piłka kopana przez sędziów zatrzymywała się w głębokich kałużach.
Widzowie przed telewizorami i kibice na trybunach zamiast emocjonującej gry, otrzymali rozrywkę w postaci kilku śmiałków, którzy na oczach kamer, ścigani przez ochronę, wbiegali na mokrą murawę i ślizgali się po niej, obnażając nieudolność organizatorów, którzy zarzekali się, że drenaż jest dobry, ale nie na takie ilości deszczu.
W życiu nie spodziewałem się, że zostanę tak potraktowany przez PZPN. Przejechałem pół Polski, by z rodziną kibicować biało-czerwonym. Tak zawiedzionych dzieci jeszcze nie widziałem. Nie mogę tego pojąć, że zwykły deszcz położył na łopatki organizatorów tak ważnego spotkania i to jeszcze na naszym Narodowym - powiedział Marek Rzodkiewka, kibic ze Szczecina.
Kibice, którzy przybyli na darmo z najdalszych zakątków Polski, byli wściekli, a zawodnicy rozczarowani. A przecież mogło być tak pięknie, gdyby dach był zasunięty, a Stadion Narodowy nie zmienił się w Basen Narodowy, zwłaszcza, że Polacy ostatni raz wygrali z Anglikami aż 39 lat wcześniej.
Zbombardowani przez grad
Deszcze podczas meczów to nie rzadkość, jednak gdy na głowy piłkarzom spada grad, robi się niebezpiecznie. Tak właśnie zdarzyło się na meczu Belgii z Tunezją. Podczas rozgrywki rozpadało się na dobre, ale to miał być dopiero początek niepogody. Po kilku grzmotach z chmury burzowej zaczęły spadać lodowe bryłki.
Sędzia myślał, że gradobicie po chwili ustanie, ale tak się nie stało. Gdy sam dostał gradziną w głowę, postanowił przerwać spotkanie i poczekać aż aura się uspokoi. Niektóre lodowe kulki miały rozmiary orzecha włoskiego i mogły nabić zawodnikom guza lub spowodować sińce na skórze.
Grad spada z dużej wysokości, nawet kilkunastu kilometrów, gdzie niesiony jest przez silne prądy wstępujące we wnętrzu chmury burzowej Cumulonimbus. Tam w temperaturze spadającej do minus 30 stopni zwiększa swe rozmiary. Spadać potrafi nawet przez kilka minut, z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę - powiedział Łukasz Mielczarek, meteorolog TwojaPogoda.pl
Lodowy pocisk może mieć średnicę niecałego centymetra, ale też nawet kilkunastu centymetrów. Te największe gradziny mogą nie tylko zranić, ale też zabić człowieka, na którego spadną. Każdego roku na świecie w ten sposób giną setki osób, głównie w krajach tropikalnych. Całe szczęście z powodu uderzenia lodową bryłką nie zginął jeszcze żaden piłkarz.
Murawa zmieniła się w lodowisko
W porze zimowej aura pokazuje piłkarzom swoje najbardziej złowieszcze oblicze, dlatego w tym właśnie czasie mecze najczęściej są odwoływane lub przekładane. Jednak także jesienią i wiosną mogą się zdarzyć fale chłodów, które przynoszą ze sobą śnieżyce. Piłkarze muszą wówczas znosić nie tylko przeszywający chłód.
Jedna z najbardziej imponujących śnieżyc sparaliżowała mecz w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata 2014 drużyn ze Stanów Zjednoczonych i Kostaryki, które w stanie Kolorado próbowały grać na białym puchu piłką, która nie chciała się turlać. Mimo, że w niektórych momentach z powodu zacinającego śniegu nie było widać bramki przeciwnika, a piłkarze nie mogli zachować równowagi ślizgając się na lodzie, sędzia nie zdecydował się przerwać meczu.
Kostarykańczycy, którzy w swoim kraju śniegu nigdy nie widzieli, przegrali 0:1 z Amerykanami. Później kostarykańska federacja piłkarska wezwała FIFA, aby wyciągnęła konsekwencje, zarówno wobec organizatorów meczu, jak i sędziego, ponieważ "piłka odbijała się od boiska w nienaturalny sposób". Wnioskowano o powtórzenie meczu, ale bezskutecznie.
Mecze na śniegu nie są jednak ewenementem. Śnieżyca spotęgowana tęgim mrozem dała się we znaki także podczas meczu Ligi Europy, który rozegrany został na początku grudnia 2010 roku w Poznaniu, gdzie panowała wówczas prawdziwa zima. Na białej murawie, a nie zielonej, spotkali się piłkarze Lechu Poznań i Juventusu Turyn.
Podczas meczu, okrzykniętego "wielką bitwą na śniegu", Włosi mieli poważne problemy z grą w spartańskich warunkach. Nie ma się im co dziwić, bo nie dość, że sypał śnieg, to jeszcze temperatura spadła do minus 13 stopni. W czapkach i opatuleni w szaliki, zawodnicy Juve starali się wbić gola zahartowanym lechitom, ale daremnie. Spotkanie, mimo iż zakończyło się remisem, oznaczało awans poznańskiego Kolejorza do dalszej fazy gry.
Piorun powalił piłkarzy
Jednak mecz przerwać może nie tylko ulewa czy śnieżyca, ale też burza. Gdy boisko jest otwarte, piorun może uderzyć w murawę, bramkę, metalową konstrukcję trybun lub nawet bezpośrednio w piłkarzy. Zdarzało się już, że błyskawice doprowadzały do przerwania meczów.
Tak było np. podczas spotkania dwóch najlepszych południowoafrykańskich drużyn piłkarskich, Moroka Swallows i Jomo Cosmos. Z powodu deszczu murawa była mokra, a jak wiemy, woda to świetny przewodnik. Gdy uderzył piorun, energia elektryczna poraziła piłkarzy. Na poniższym nagraniu możemy zobaczyć ten moment.
W ułamku sekundy wielu piłkarzy padło na trawę, zwijając się przy tym z bólu. Jedni łapali się za nogi, inni za głowę, jeszcze inni nie mogli się ruszyć. Porażenie piorunem spowodowało zesztywnienie mięśni i poparzenia skóry. Stan niektórych zawodników był na tyle poważny, że stracili oni przytomność. Energia elektryczna poczyniła u nich poważne spustoszenie w układzie nerwowym i krążenia.
Jednak dlaczego tylko niektórzy piłkarze ucierpieli, podczas gdy inni nadal grali? Okazuje się, że przyczyną jest tzw. napięcie krokowe, które powoduje, że porażeniu ulegli tylko ci piłkarze, którzy w momencie uderzenia błyskawicy stali na murawie w rozkroku. Ci ucierpieli najbardziej.
Zawodnicy, którzy byli w trakcie wyskoku, dotykali murawy jedną stopą lub mieli złączone stopy, nie zostali porażeni. To był zupełny przypadek, od porażenia dzieliły niektórych piłkarzy zaledwie centymetry - powiedział Łukasz Mielczarek, meteorolog TwojaPogoda.pl
Nie wiemy, w co dokładnie uderzył piorun, jednak ucierpiały głównie te osoby, które znajdowały się najbliżej tego miejsca lub przedmiotu. Rozprzestrzenianie się energii pioruna po murawie było również związane ze stopniem jej przemoczenia wodą.
Niecodzienne zjawisko wywołało falę komentarzy na temat odpowiedniego zabezpieczenia boisk piłkarskich przed podobnymi zdarzeniami. Podczas, gdy stadiony są wyposażone w urządzenia odgromowe, to np. szkolne boiska już nie, a przecież zarówno aluminiowe bramki, jak i ogrodzenie terenu, mogą stać się dobrym celem dla błyskawic.
Wiatr strzelił samobójczą bramkę
Stadiony bez zadaszenia i wszystkie inne otwarte boiska piłkarskie narażone są na silne podmuchy wiatru. Mogą mieć one postać turbulencji, decydujących o tym, w którą stronę skieruje się wykopana w powietrze piłka. Zdarzały się sytuacje niezwykłe, jak ta, którą możecie zobaczyć na poniższym nagraniu.
Podczas rozgrywek ósmej ligi angielskiej, naprzeciw siebie stanęły drużyny z Romford i Thurrock. Kamarl Duncan, obrońca z Thurrock, wybił piłkę w kierunku połówki boiska przeciwników i wówczas władzę nad nią przejął wiatr, a dokładniej orkan imieniem Barney.
Nagły podmuch skierował piłkę w przeciwnym kierunku, ku bramce drużyny Thurrock, i to z takim impetem, że bramkarz Rhys Madden nie zdołał jej złapać. Według angielskich kibiców, była to najbardziej absurdalna bramka samobójcza w historii futbolu.
Wiatr jest jak niewidzialny zawodnik, który gra nie fair. Potrafi nie tylko sterować piłką i strzelać gole, ale ma też siłę zdolną do przenoszenia bramek. Podczas meczu drużyn Rubin Kazan i Amkar Perm, silny poryw wiatru dosłownie przeniósł bramkę w tył, a następnie przesunął piłkę, utrudniając bramkarzowi jej wykopanie.
Jak więc widzicie, póki piłka w grze, Matka Natura może w zupełnie nieoczekiwany sposób odmienić losy każdego meczu.
Źródło: TwojaPogoda.pl