Ostra zima wielu Polakom spędza sen z powiek. Choć tęgie mrozy i duże śniegi w dzisiejszych czasach nie powodują już takiego paraliżu, jak dawniej, to jednak zbieg kilku skrajnych zjawisk pogodowych może dać nam się poważnie we znaki. Postanowiliśmy więc napisać scenariusz prawdziwej „zimy stulecia”, ale takiej, która w naszych warunkach klimatycznych jest całkiem prawdopodobna.
Moglibyśmy pisać o kilkumetrowych zaspach śnieżnych i temperaturze spadającej do minus 50 stopni, jednak na tle historii polskiej meteorologii, która sięga 240 lat, nigdy coś podobnego się nie zdarzyło. Jakie więc najbardziej skrajne zimowe warunki pogodowe są wiarygodne w naszym kraju?
Jednym z najlepszych przykładów jest wyjątkowo mroźna i śnieżna zima z przełomu 1978 i 1979 roku, która określana jest do dziś mianem „zimy stulecia”. Jednak wbrew powszechnej opinii surowe warunki atmosferyczne nie panowały przez bite kilka miesięcy, lecz zaledwie tydzień. To było jednoczesne uderzenie arktycznego powietrza i intensywnych opadów śniegu.
42 lata po małej „zimie stulecia”
W Święta Bożego Narodzenia nadeszła odwilż. Temperatura szybko rosła. Jeszcze 26 grudnia termometry pokazywały na przeważającym obszarze kraju od 2 do 5 stopni na plusie. Zupełnie nic nie zapowiadało tego, co miało się zdarzyć w nadchodzących dniach.
Atak zimy rozpoczął się 27 grudnia 1978 roku, jednak póki co jedynie na północnych i północno-wschodnich krańcach naszego kraju, gdzie panował już całodobowy, póki co niewielki, mróz. Dzień później temperatura w pełni dnia nie przekraczała minus 5 stopni. Na pozostałym obszarze wciąż było powyżej zera.
29 grudnia Polska była podzielona na mroźną połowę północną i nietypowo ciepłą połowę południową. W tym samym czasie, gdy na Mazurach i Podlasiu trzymał już 20-stopniowy mróz, to na Dolnym Śląsku termometry w najlepsze pokazywały nawet 10 stopni na plusie.
Kilkanaście godzin później już cały kraj miał być zmrożony i zasypany śniegiem. Zerwał się porywisty wiatr, który był spowodowany dużą różnicą ciśnienia między wyżem znad Skandynawii a niewielkim niżem wędrującym nad południową Polską. Porywy zachodniego wiatru przekraczające 50 km/h wzniecały zawieje i zamiecie śnieżne, ograniczające widoczność niemal do zera.
Grzano się „herbatkami z prądem”
Jednak furia pogody to był dopiero początek problemów. Tysiącom Polaków przyszło spędzać Sylwestra przy świecach, ponieważ z powodu bardzo dużego poboru energii elektrycznej, konieczne stały się masowe przerwy w dostawach prądu.
Podobnie było z gazem. Niewielki płomień w kuchenkach utrudniał usmażenie sobie jajecznicy czy zrobienie gorącej herbaty, aby się ogrzać, gdy zimne stały się kaloryfery. Junkersy nie były w stanie ogrzać wody, przez co każdy skazany był na kąpiel w lodowatej wodzie.
Było tak zimno, że ludzie siedzieli w domach opatuleni w co się da. Co bardziej zziębnięci zarzucali na siebie nawet ciepłe kożuchy, w których spano, aby nie zamarznąć. W wielu domach ogrzewanych z sieci miejskiej temperatura spadała poniżej 10 stopni.
Sylwester miał się zapisać jako jeden z najmroźniejszych w historii pomiarów. W najcieplejszym momencie dnia w wielu zakątkach kraju temperatura wynosiła co najmniej minus 15 stopni, a na północy nawet minus 20 stopni. Przed mrozem ostawały się jedynie krańce południowe.
Jednak i one pogrążyły się w arktycznym podmuchu w pierwszy dzień 1979 roku. W pełni dnia termometry pokazywały minus 25 stopni. W ciągu pierwszej doby spadło aż 15 cm białego puchu. Każdej następnej doby przybywało go 5 cm. W ten sposób 2 stycznia leżało już 30 cm śniegu, a na wybrzeżu do nawet 50 cm.
Zaspy śnieżne usypywane przez silny wiatr, obniżający temperaturę odczuwalną nawet o 10-15 stopni w porównaniu ze wskazaniami termometrów, miały wysokość nawet ponad metra. Przejeżdżające pługi tworzyły na poboczach i chodnikach nawet kilkumetrowe tunele śnieżne.
W okowach śniegu uwięzione były samochody, a na pomoc medyczną trzeba było nieraz czekać nawet godzinę, o ile karetka w ogóle zdołała dojechać na miejsce. A przecież trzeba podkreślić, że telefony stacjonarne posiadała tylko wierchuszka.
Osób, które zamarzły, zwłaszcza bezdomnych po spożyciu alkoholu, nawet nie liczono, a co dopiero o nich informowano w czasach wszechobecnej cenzury. Musiały ich być dziesiątki. Denatów znajdowano zamarzniętych na kość na ławkach przy w śmietnikach, gdzie zasypali i już się nie budzili.
Na ulicach, zwłaszcza przy przystankach autobusowych i tramwajowych, rozstawiano koksowniki, przy którym przemarznięci podróżni zmierzający do pracy lub z powrotem do domu mogli się choć przez chwilę ogrzać.
Sklepów nie zamykano z powodu braku prądu, oświetlenia i ogrzewania, ponieważ ludzie bez przerwy przychodzili po zapałki, świece, a nawet znicze. Sprzedawcy w kożuchach i czapkach dogrzewali się słynnymi „herbatkami z prądem”, czyli z kapką najróżniejszych trunków.
W nocy z 1 na 2 stycznia 1979 roku fala mrozów osiągnęła swe apogeum. Niemal w całym kraju mróz sięgał przynajmniej minus 15 stopni, jednak w sercu Polski na termometrach można było ujrzeć nawet 30 stopni mrozu.
Z biegiem dni mróz stawał się coraz lżejszy, jednak śnieżyce nie ustawały. 7 stycznia był ostatnim lodowatym dniem. Dobę później temperatura w najcieplejszej porze dnia skończyła z minus 15 stopni do około zera. Później, choć całodobowy mróz nie odpuścił, to jednak był dużo łagodniejszy, temperatura sięgała okolic zera.
Systematycznie usuwano zgromadzone na ulicach, chodnikach i trawnikach hałdy śniegu, przywracano dostawy prądu i zwiększano płomień w kuchenkach. Po tygodniu nowego roku można już było się wykąpać w ciepłej wodzie, a temperatura w mieszkaniach wróciła do normy.
Jednak cała zima z przełomu 1978 i 1979 roku była surowa, nieporównywalna do tych, jakie przyszło nam doświadczać w ostatnich sezonach. Pokrywa śnieżna spadła w kilka dni przez następne tygodnie się kumulowała aż 16 lutego osiągnęła w Suwałkach grubość aż 84 centymetrów, rekord na nizinach nie pobity aż do dnia dzisiejszego.
Jednak Suwalszczyzna nie była wcale śnieżnym wyjątkiem. Przykładowo w Łodzi, jednym z największych miast wojewódzkich, 2 lutego odnotowano aż 78 centymetrów śniegu. Był to średni pomiar, ponieważ zasp, których nie mierzono, były wielokrotnie wyższe.
Anomalia pogodowa, która może się powtórzyć
Taki układ niżów i wyżów zdarza się niezwykle rzadko, co oznacza, że „zima stulecia” była dziełem przypadku i zbiegu okoliczności, a dokładniej specyficznego układu wyżów i niżów. Może do niego dojść w każdej chwili, a więc powtórka jest tylko kwestią czasu. Ze statystycznego punktu widzenia nałożenie się takich warunków pogodowych powtarza się co kilkadziesiąt lat.
Największe prawdopodobieństwo gigantycznych śnieżyc, poza obszarami górzystymi, obejmuje wybrzeża Bałtyku oraz rejon Wielkich Jezior Mazurskich, gdzie podobnie jak nad wielkimi jeziorami pogranicza USA i Kanady, działa zjawisko nazywane „efektem jezior” lub „efektem morza”. Powstaje ono w momencie, gdy znad Arktyki spływa zimne powietrze.
Przemieszczając się nad dużo cieplejszą powierzchnią jeziora, morza lub oceanu, powoduje gwałtowne parowanie wody. Ciepłe powietrze unosząc się, z każdym metrem systematycznie się ochładza, a przez to skrapla, błyskawicznie tworząc chmury. Proces parowania i rozwoju chmur jest przepięknie ukazany na poniższym filmiku, wykonanym w przyspieszeniu.
Właśnie z takim typem śnieżycy mieli do czynienia mieszkańcy oraz turyści witający 1979 roku na polskim wybrzeżu. W krótkim czasie spadło tam aż pół metra śniegu, a nawiewane przez sztormowy wiatr zaspy śnieżne przekraczały metr wysokości.
W Polsce tak gigantyczne śnieżyce, jak chociażby nad wielkimi jeziorami w USA, gdzie spada nawet 1,5 metra śniegu, nie są możliwe i to z kilku powodów. Po pierwsze zima jest w naszym kraju najsuchszym okresem w całym roku. Średnia miesięczna suma opadów wynosi tylko 30-50 mm. Jeśli więc miałoby sypać przez cały miesiąc to spadłoby ledwie pół metra śniegu.
W skrajnych przypadkach, gdy norma opadów śnieżnych byłaby przekroczona kilkukrotnie, mogłoby spaść nie więcej niż metr śniegu, przy tym pomijając wszelkie odwilże, a więc i procesy roztapiania się śniegu i jego wietrzenia. Do tej pory nic podobnego się jeszcze nie zdarzyło.
Na tle ostatnich 30 lat maksymalna grubość pokrywy śnieżnej w większości nizinnych miejscowości wyniosła od 30 do 60 cm i kumulowała się przynajmniej przez kilkanaście dni. Nie ma więc porównania do tego, co zdarzyło się, i to nie raz, w amerykańskim Buffalo, gdzie w zaledwie 3 dni spadło 2,5 metra śniegu.
Drugi powód jest taki, że nasze jeziora są nieporównywalnie mniejsze niż amerykańskie. W krainie Wielkich Jezior Mazurskich średnia pokrywa śnieżna jest większa aniżeli w wielu innych regionach naszego kraju. Nie jest to jednak wyłącznie uzależnione od „efektu jeziora”.
W znacznej mierze odpowiada za to średnia temperatura powietrza w okresie zimowym, która na północnym wschodzie Polski jest najniższa spośród innych nizinnych obszarów w kraju. Im częściej temperatura spada poniżej zera, tym częściej sypie śnieg.
Jeśli już dochodzi do tego zjawiska, to ma to miejsce najczęściej w listopadzie i grudniu, od momentu pierwszych opadów śniegu aż do chwili zamarznięcia jezior, a więc do czasu prawie całkowitego ograniczenia procesu parowania wody, które stanowi siłę napędową tego procesu.
Amerykańskie Wielkie Jeziora można co najwyżej porównać do Morza Bałtyckiego, ponieważ łączna powierzchnia wszystkich jezior odpowiada mniej więcej połowie powierzchni naszego morza. Mieszkańcy wybrzeży Bałtyku najczęściej doświadczają zjawiska intensywnych, punktowych opadów śniegu.
„Efekt morza”, bo tak można zmodyfikować nazwę tego zjawiska w odniesieniu do morza, ostatnio bardzo dotkliwie dało się we znaki mieszkańcom Pomorza Gdańskiego i Żuław 5 stycznia 2021 roku, gdy w ciągu 12 godzin spadło tam przeszło 20 cm śniegu.
Jeszcze intensywniej zjawisko to zaznaczyło się w grudniu 2012 roku w Ustce, gdzie w ciągu zaledwie 3 dni spadło pół metra śniegu. Droga krajowa nr 21, prowadząca z Ustki na południowy wschód do Słupska, była całkowicie nieprzejezdna. Z samochodów, które utknęły w głębokim śniegu, trzeba było ewakuować kierowców.
Większe incydenty śnieżne zdarzają się w Polsce nie nad jeziorami czy morzem, lecz na terenach górzystych. Przekonaliśmy się o tym w połowie marca 2013 roku. Na miejscowości położone w Beskidzie Wyspowym przy Zakopiance, między Krakowem a Zakopanem, w dwie doby spadło prawie 65 cm śniegu, a zaspy osiągnęły 1,5 metra wysokości.
Gigantyczne śnieżyce wówczas przetoczyły się też nad Lubelszczyzną i Podkarpaciem. Spadło pół metra śniegu, a porywisty wiatr usypał zaspy o wysokości 1-2 metrów. Wiele miejscowości było przez kilka dni odciętych od świata. Oswobodzone zostały dopiero po wysłaniu przez wojsko specjalistycznego pługu wirnikowego.
W Polsce śnieżny kataklizm rzadko kiedy następuje nagle, o wiele częściej postępuje powoli. Obfite opady śniegu są dzięki temu rozłożone w czasie, a więc formującą się pokrywę, można na bieżąco usuwać z dróg i chodników.
Największa na nizinach pokrywa śnieżna począwszy od lat 70. wynosiła ponad 80 cm na północnym wschodzie i około 70 cm w centrum kraju. Im dalej na zachód kraju, tym najwyższe pokrywy śnieżne były mniejsze. We Wrocławiu, w Poznaniu czy w Zielonej Górze maksymalna jej grubość na tle 30-lecia nie przekroczyła 35-40 cm.
Jedne z najwyższych pokryw śnieżnych w ostatnich latach mieliśmy zimą z przełomu 2010 i 2011 roku. Na poniższej mapie maksymalną grubość sezonową śniegu oznaczono przy konkretnych miejscowościach na niebiesko:
O śnieżycach porównywalnych do tych amerykańskich, możemy mówić tylko na terenach górzystych. Dla przykładu w Bielsku-Białej w woj. śląskim w styczniu 1987 roku pokrywa śnieżna miała grubość aż 87 cm.
Jednak w śnieżnej kategorii bezkonkurencyjny jest Kasprowy Wierch w Tatrach. 15 kwietnia 1995 roku średnia pokrywa śnieżna miała tam wysokość aż 355 centymetrów. Nasz czytelnik @Artur był tego dnia w Tatrach i uwiecznił ten historyczny rekord na poniższym filmiku.
O ile nie mieszkamy w górach, lecz na nizinach, rekordowe śnieżyce nam nie grożą. Jednakże trzeba pamiętać o tym, że w polskich warunkach opady śniegu, rzędu 10-20 cm w krótkim czasie, bywają paraliżujące. My, kierowcy, nie potrafimy odpowiednio zachowywać się na drodze, gdy spadną już niewielkie ilości białego puchu. Jazda do pracy czy szkoły bywa wówczas istną drogą przez mękę, a narzekaniom nie ma końca.
Jak duży może być mróz?
Jednak „zima stulecia” to nie tylko śnieg, ale też mróz. Ten jednak w naszych warunkach klimatycznych tęgi jest tylko, gdy niebo jest pogodne, co oznacza, że znajdujemy się pod wpływem wyżu skandynawsko-rosyjskiego. Wówczas śnieg sypie intensywnie tylko podczas przejścia temperatur z plusa do minusa, a następnie, wraz z dalszym ochładzaniem się powietrza, opady ustają, a niebo się rozpogadza.
Może więc się zdarzyć, że siarczyste mrozy nadejdą zaraz po rekordowych śnieżycach. Niskie temperatury panujące przez całą dobę mogą zmienić śnieg w beton. Zaledwie jeden metr sześcienny śniegu może wówczas ważyć setki kilogramów. Może to się kończyć katastrofami budowlanymi, gdy pod ciężarem śniegu będą się załamywać dachy, zwłaszcza budynków wielkopowierzchniowych.
Jednak, jak zimno może być w Polsce? Najniższa temperatura odnotowana na polskich nizinach wyniosła około minus 40 stopni. Tak zimno było w styczniu 1950 roku miejscami na krańcach wschodnich. Na terenach górzystych bywało jeszcze zimniej. Źródła pisane wspominają, że w lutym 1929 roku w karpackich kotlinach mogło być nawet minus 50 stopni, choć nie były to oficjalne pomiary.
Ostatnio minus 40 stopni odnotowano w styczniu 2017 roku w rejonie Czarnego Dunajca na Podhalu. Mówimy jednak o temperaturach na skalę lokalną. Na większym obszarze kraju w tym czasie może być najwyżej do minus 20-25 stopni, a im dalej na zachód, tym cieplej.
Choć ocieplenie klimatu postępuje, a zimy stają się coraz łagodniejsze, to jednak w przyszłości nie raz przyjdzie nam się zmierzyć z tęgim mrozem i dużymi śniegami. Jak się przekonaliśmy 40 lat temu, wystarczy tylko kilkudniowy ostry atak zimy, aby skutecznie sparaliżować kraj. Czy w dzisiejszych czasach jesteśmy na niego lepiej przygotowani niż wtedy? Tradycyjnie wyjdzie to dopiero „w praniu”.
Źródło: TwojaPogoda.pl