Do dnia dzisiejszego dożyła tylko garstka osób, które na własnej skórze odczuły najpotężniejszy mróz w historii polskiej meteorologii. Nadszedł on na przełomie pierwszej i drugiej dekady lutego 1929 roku. Właśnie mija 90. rocznica tego mrożącego krew w żyłach fenomenu.
Nad północną Europą panował wówczas potężny wyż, a nad południową częścią kontynentu głęboki niż. To idealne rozmieszczenie układów barycznych gwarantujących spływ lodowatego powietrza znad Arktyki, które od strony Rosji dotarło szerokim strumieniem nie tylko nad Polskę, ale też znacznie dalej na południe.
Przez kilka dni niebo było błękitne i bezchmurne. Temperatura systematycznie się obniżała. Na przeważającym obszarze kraju spadała o świcie do 30-35 stopni poniżej zera. Jednak były miejsca znacznie zimniejsze.
To oczywiście kotliny górskie, gdzie opadające zimne powietrze zalegało najdłużej i najszybciej się wychładzało. 11 lutego w Żywcu zmierzono minus 40,6 stopnia i jest to najniższa temperatura odnotowana na oficjalnej stacji meteorologicznej ówczesnego Państwowego Instytutu Meteorologicznego (dzisiejszy IMGW).
Jednak na profesjonalnych stacjach, ale nie wchodzących w skład sieci PIM, notowano jeszcze większy mróz. Kierownik szkoły w Czarnym Dunajcu na Podhalu odczytał na przyrządach, prawidłowo wyposażonej, szkolnej stacji meteorologicznej, aż minus 42 stopnie.
Z kolei mieszkańcy okolic Czarnego Dunajca donosili wtedy o jeszcze większych spadkach temperatury. Zaokienne termometry miały pokazać co najmniej minus 46 stopni, choć były donosy, których nie sposób potwierdzić, że zmierzono nawet 49 stopni poniżej zera.
Biorąc pod uwagę fakt, że w Zakopanem 11 lutego odnotowano minus 37,5 stopnia, a średnia minimalna temperatura na dnie Kotliny Podhalańskiej była w tamtym okresie o około 10 stopni niższa od tej mierzonej w stolicy polskich Tatr, to należy przypuszczać, że temperatury bliskie minus 50 stopni mogły być prawdziwe.
Potworny mróz panował wówczas zarówno w Kotlinie Żywieckiej, jak i Kotlinie Nowotarskiej. Prawdopodobnie epicentrum tego mrozu była Puścizna Rękowiańska, a więc okolice Czarnego Dunajca i Jabłonki. Aż do dzisiaj piastują one miano najzimniejszych w naszym kraju.
Na dwóch stacjach meteorologicznych na tamtejszym torfowisku, które powstało 10 tysięcy lat temu po odsunięciu się lodowca, nasz czytelnik Arnold Jakubczyk odnotował 8 stycznia 2017 roku aż minus 39,8 stopnia. W tym samym czasie w oficjalnej stacji telemetrycznej IMGW w niedalekiej Jabłonce było minus 37,1 stopnia.
Dane pomiarowe ujawniają wyjątkowy charakter tego miejsca. Szczególnie jest on odczuwalny podczas panowania wyżu, gdy jest niemal bezwietrznie, a niebo jest wolne od chmur. Wówczas, gdy zapada zmrok, rozpoczyna się proces promieniowania ciepła z gruntu w przestrzeń kosmiczną. Temperatura w mrozowisku systematycznie się obniża.
Zimne powietrze z górskich stoków zaczyna opadać ku dnu kotliny. Jeśli zagłębienie ma przynajmniej kilkanaście metrów, zimne powietrze nie może się rozlać po okolicy, zachowując się niczym woda wlana do garnka.
Temperatura obniża się aż do momentu, w którym promienie słoneczne zaczną ogrzewać grunt i powietrze. Ten proces ma miejsce krótko po wschodzie Słońca. To właśnie wtedy temperatura w kotlinie górskiej osiąga swoje minimum, będąc nawet o ponad 30 stopni niższą od tej panującej na sąsiednich obszarach, poza mrozowiskiem. Nie bez przyczyny mrozowiska nazywane są „Małą Syberią”.
Zaskakujący bywa pionowy rozkład temperatury, która spada w kierunku dna kotliny nawet o 1 stopień na metr. Proces promieniowania ciepła z gruntu jest spotęgowany przez pokrywę śnieżną, która odbija promienie słoneczne, dłużej podtrzymując niską temperaturę.
Gdy już wstaje dzień, a Słońce ogrzewa powierzchnię ziemi, zimne powietrze uwalnia swoją energię w postaci szronu, który zapewnia malownicze krajobrazy. Z biegiem godzin temperatura rośnie i to błyskawicznie, bo nawet o 2-3 stopnie każdej godziny. Po południu temperatura może być już o blisko 30 stopni wyższa od tej zmierzonej o poranku.
Źródło: TwojaPogoda.pl