Operacja "IceBridge" to kilkuletni projekt prowadzony z wielkich rozmachem przez NASA. W jego ramach za pomocą samolotów badawczych wykonano niezwykle dokładne zdjęcia radarowe czapy lodowej Grenlandii i tego, co znajduje się pod nią.
Powstały szczegółowe mapy topograficzne, dzięki którym nie tylko o wiele więcej dowiedzieliśmy się o skutkach ocieplającego się klimatu na tamtejszy lądolód, ale również udało się dokonać wielkiego odkrycia, i to niemal nie odchodząc sprzed komputera.
Międzynarodowy zespół naukowców analizował mapy cyfrowe, aż trafił na zaskakujące miejsce. Był nim Lodowiec Hiawatha, położony na północno-zachodnim krańcu Grenlandii, który wyróżniał się dość okrągłym kształtem.
Skany radarowe wykazały jednoznacznie, że pod grubą pokrywą śnieżno-lodową spoczywa olbrzymie wgłębienie. To krater uderzeniowy o średnicy aż 31 kilometrów i głębokości 300 metrów, co czyni go jedną z największych tego typu formacji na naszej planecie.
Badacze wybrali się na Grenlandię, aby dokonać pomiarów terenowych. Pobrane próbki wykazały, że do upadku planetoidy mogło dojść stosunkowo niedawno, oczywiście w skali geologicznej, bo zaledwie 12 tysięcy lat temu. Jest to więc nie tylko jeden z największych, ale też najmłodszych kraterów uderzeniowych.
Naukowcy nie sądzili, że krater zachowa się w tak dobrym stanie. Zazwyczaj kratery spoczywające pod lodem ulegają znacznej erozji. W przypadku Lodowca Hiawatha tak się nie stało. Dalsze analizy mają wykazać dlaczego.
Kosmiczna kolizja miała miejsce w czasie, gdy według współczesnej wiedzy, pierwsi ludzie dotarli poprzez Morze Beringa do Ameryki Północnej, a następnie zaczęli się rozprzestrzeniać aż po Amerykę Południową. Był to przełomowy okres, na który mógł mieć wpływ upadek planetoidy.
Obiekt w momencie uderzenia w Grenlandię miał średnicę około 800 metrów. Tak dużych rozmiarów planetoida spada na Ziemię średnio raz na 500 tysięcy lat. Uderzenie planetoidy z prędkością ponad 100 tysięcy kilometrów na godzinę jest w stanie wyżłobić krater nawet 40 razy większy od niej samej.
Skutki eksplozji z siłą 800 jednomegatonowych bomb atomowych miałyby skutki dla całej naszej planety. Przede wszystkim obróciłyby w proch obszar w promieniu 1-2 tysięcy kilometrów od miejsca uderzenia, wywołałyby olbrzymie tsunami, które obiegłoby wszystkie oceany, a także uszkodziło warstwę ozonową i doprowadziłoby do przejściowych zmian klimatycznych.
Sam żelazny meteoryt spoczywa nawet kilka kilometrów od powierzchnią ziemi, powyżej znajduje się krater właściwy, a jeszcze wyżej gruba czapa lodowa. Nie sposób więc pobrać próbek i dokonać ich analiz, aby dokładnie ustalić, kiedy doszło do upadku ciała niebieskiego.
Jeśli rzeczywiście doszło to tego u kresu ostatniej epoki lodowcowej, w okresie ocieplenia, to uderzenie mogłoby spowodować gwałtowne wyparowanie milionów ton lodu, a tym samym doprowadzić do zmian klimatycznych, przyczyniając się do wyginięcia dużych ssaków, jak mastodontów, czyli wczesnych słoni.
Na ten sam okres datowane są również opowieści o biblijnym potopie, do którego miało dojść około 10 tysięcy lat przed naszą erą. Czy upadek planetoidy miał z tym jakiś związek? Tego naukowcy chcą się dowiedzieć w toku dalszych badań. Na ich rezultaty czekamy z niecierpliwością.
Źródło: TwojaPogoda.pl / NASA.