Meteory możemy obserwować na niebie niemal każdej nocy. Jedne są blade, a inne bardzo jasne. Wielokrotnie widzieliście nagrania z przelotu tych najjaśniejszych meteoroidów, które eksplodowały zmieniając noc w dzień.
Nie zapomnieliśmy też o zdarzeniu, do którego doszło w Czelabińsku w Rosji, gdzie wybuchł bolid o średnicy 20 metrów. Rannych zostało wtedy ponad 100 osób, a uszkodzeniu uległo ponad 7,5 tysiąca budynków.
To jednak nic w porównaniu z tym, co może nas czekać latem 2019 roku. Naukowcy z Polskiej Sieci Bolidowej, pod przewodnictwem dr hab. Arkadiusza Olecha z Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika PAN w Warszawie, zajmują się badaniem rojów meteorowych, za sprawą których możemy obserwować spektakularne bolidy.
Bolid z roju Taurydów Płd. z 2005 roku. Fot. Darek Dorosz / Pracownia Komet i Meteorów.
Ich uwagę skupił rój Taurydów, na ogół niewielkich okruchów skalnych związanych z planetoidą 2004 TG10, które wchodzą w ziemską atmosferę każdego roku dwukrotnie, najpierw latem, a później jesienią.
Te jesienne, które obserwować możemy między 20 października a 10 grudnia, z największym natężeniem około 12 listopada, zazwyczaj są mało atrakcyjne, bo w ciągu godziny jest ich zaledwie 5-10 i nie wyróżniają się zbyt jasnymi rozbłyskami.
Z kolei te letnie, które pojawiają się między 5 czerwca a 18 lipca, z największym natężeniem około 28-29 czerwca, są bardzo trudne w obserwacjach, ponieważ wchodzą w atmosferę w ciągu dnia i z reguły nie są widoczne gołym okiem.
Kompilacja nagrań bolidu czelabińskiego z lutego 2013 roku.
To właśnie one spędzają sen z powiek polskim badaczom. Pomiary ujawniły, że pod koniec czerwca 2019 roku Ziemia wleci w najbardziej obfitą część tego zwartego strumienia stabilnie utrzymywanego przez rezonans z orbitą Jowisza, gdzie znajdują się skały o średnicy 5-10 metrów, a przynajmniej 10 z nich ma średnicę aż 50-300 metrów.
Mogą one okazać się bardzo niebezpieczne, ponieważ uderzenie obiektu o średnicy 50 metrów może całkowicie zniszczyć duże miasto, przy tym wywołując rozległe pożary. Obiekt 100-metrowy może zrujnować obszar na dystansie nawet 300 kilometrów.
A jeśli spadnie na nas 300-metrowa planetoida, to z powierzchni ziemi mogłoby zniknąć nawet kilka krajów, a przy tym dziesiątki dużych miast zamieszkanych przez miliony ludzi. W promieniu 100 kilometrów od miejsca upadku kosmicznej skały ogień strawiłby wszystko, a w promieniu dalszych 800 kilometrów byłyby bardzo poważne szkody, im dalej, tym mniejsze.
Grafika pokazuje skalę zniszczeń po uderzeniu planetoidy. Dane: Newsweek Polska.
Gdyby obiekt runął do morza lub oceanu, mógłby wywołać gigantyczne fale tsunami, które zalałyby nadmorskie miasta niemal na całym świecie. Upadek tak dużej planetoidy zdarza się średnio raz na 100 tysięcy lat.
Dzisiaj nie sposób przewidzieć czy tak duże planetoidy dostaną się do ziemskiej atmosfery i czy przez nią jedynie przemkną, czy też na nas spadną. Będzie jedynie możliwość określenia półkuli Ziemi, gdzie zagrożenie będzie największe.
Do tego bardzo niepokojącego odkrycia przyczynili się przede wszystkim amatorzy astronomii z Pracowni Komet i Meteorów (PKiM), którzy zrzeszeni w Polskiej Sieci Bolidowej monitorują i rejestrują bolidy wchodzące w ziemską atmosferę nad Polską i naszymi sąsiadami.
Sieć, która powstała 13 lat temu, i należy do najbardziej nowoczesnych na świecie, liczy ponad 30 stacji, w których pracę prowadzi ponad 70 czułych kamer CCTV wyposażonych w jasne i szerokokątne obiektywy.
Ich publikacja znalazła się właśnie na łamach prestiżowego pisma astronomicznego "Monthly Notices of the Royal Astronomical Society" wydawanego przez Uniwersytet Oksfordzki od 188 lat.
Rzadko kiedy naukowcy mają dla nas tak kasandryczne wieści. Pozostaje nam tylko nadzieja, że zagrożenie "przejdzie bokiem", bo póki co nie mamy żadnych planów i możliwości ochrony przed tego typu zagrożeniem z kosmosu.
Źródło: